Wspomnienia na żywo
Edyta i Grzegorz Suliga, małżeństwo z Białośliwia
1. Edyta i Grzegorz Suliga, małżeństwo z Białośliwia, nauczycielka informatyki i techniki w Białośliwiu; Grzegorz Suliga – nauczyciel matematyki, muzyki, historii sztuki w Pile, artysta muzyk, występuje w kawiarni artystycznej "Światłownia".
2. Studenci Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Bydgoszczy, wówczas byli narzeczeństwem.
3. GS.19 marca jak wracałem z akademika na osiedle Leśne to po drodze Zomowcy już nie chcieli mnie puścić, bo cała kolumna wyjeżdżała na akcję, to była gdzieś godzina 17 lub 18, nie pamiętam dokładnie która.
JR. Sam wracałeś?
Wracałem sam. Zostawiłem moją dziewczynę w akademiku i wróciłem do domu, żeby tacie złożyć życzenia i wypić z nim symbolicznego kielonka. Już wiedziałem, że coś się dzieje w Bydgoszczy. Jak takie kolumny Zomowców wtedy jeździły, to coś się działo. Następnego dnia rano poszedłem na uczelnię, a tu nagle się okazuje, że zajęcia odwołane, godziny rektorskie, wszyscy studenci do auli.
ES. Było spotkanie z najmłodszym wtedy radnym Kielnikiem, radnym z sesji w WRN, działaczem ZSMP. On był wtedy studentem i właśnie ze łzami w oczach chłopak nam opowiadał – relacjonował wydarzenia z sesji, zajścia poprzedniego dnia. Chłopak, który był przedstawicielem jednej z najbardziej czerwonych organizacji – normalnie płakał. Opowiadał bardzo emocjonalnie. No i tak jak mówił, to wszyscy byli bardzo zdziwieni sytuacją, którą zastali, twierdził, że długo trwały rozmowy, ale wszystko już było dogadane.
JR. Mówisz o sesji rady, której był uczestnikiem?
ES. Tak. Był zdziwiony tym, co zastał, co się stało dalej. Naprawdę bardzo emocjonalnie, udzieliło nam się wszystkim, łącznie z prorektorem Włodzimierzem Jastrzębskim. To był prorektor, który dosyć długo się zastanawiał, czy wstąpić do „Solidarności” czy nie wstąpić. Ale w tym momencie powiedział, że jeżeli będziecie chcieli mnie przyjąć, to ja od dzisiaj chciałbym należeć do „S”.
GS. Kilkuset studentów w jednej auli, kompletna cisza, bardzo często ten, kto mówił, nie miał żadnego mikrofonu, wzmacniacza i mówił spokojnym głosem, a mimo to wszyscy słyszeli. Stopień koncentracji, tych emocji sięgał zenitu. To było coś niebywałego, nie pojawił się nikt z władz partyjnych, uczelnianych, ale oni czuli pismo nosem, że to było jak włożenie kija w mrowisko w tym momencie. Ogólnie jednoznaczna była ocena tych wydarzeń. Ocena polegająca na tym, że władza wezwała Zomo, żeby rozbić całą opozycję i to nawet opozycję, często będącą w jej szeregach. Ludzi, którzy po prostu trzeźwo myśleli, nawet nie czuli się w opozycji, tylko trzeźwo myśleli, też już się nie nadawali trafić do władzy. Nie byli wystarczająco spolegliwi. Dlatego tego dnia zaraz po tych godzinach rektorskich, ponieważ nie było zajęć, ja mówię, Edyta bierzemy aparat, idziemy na spacer po mieście porobić zdjęcia. No i jak wyszliśmy na miasto, to ten spacer zaczął się w sumie tak przypadkiem od ul. Dworcowej, od ówczesnej siedziby ZSL, gdzie trwał strajk okupacyjny wtedy. I tam zrobiłem zdjęcia wywieszonych karteczek na tle napisu „strajk”. Stamtąd polecieliśmy pod Wojewódzką Radę Narodową, tam wielkie, długie transparenty powieszone na budynku „Strajk okupacyjny. Protestujemy przeciwko pobiciu, złamaniu uchwał WRN...” Na zakończenie poszliśmy na Stary Rynek, dlatego, że nie mogliśmy wejść pod siedzibę „S”. Od strony Rybiego Rynku stał jeden patrolujący oficjalny pojazd milicyjny, maluch!
JR. Ten na Twoim zdjęciu?! Nieoczekiwanie wielka policja w maluchu!
GS. Dokładnie! To było posumowanie ich możliwości wtedy! Maluch i dwóch gliniarzy, tak przestraszonych, jak podszedłem i zrobiłem im trzy zdjęcia to odpalili silnik i odjechali.
JR. Władza nagle zmalała!
GS. Normalnie się bali. Pod siedzibą zarządu, tam był tłum, kilkaset osób. My przyszliśmy godzinę po tym, jak Wałęsa gadał z balkonu. Pofotografowałem trochę tych ludzi z zarządu regionu. Stąd powstało tyle tych zdjęć 20 marca, przy okazji sfotografowałem ówczesne ulotki jak to Zomowcy meldują zakończenie rozmów przy pomocy pałki, sikawki.
JR. Taki zbiór zdjęć z ulicy to jest jedyny!
GS. SB-ecy tak polowali na tego typu zdjęcia, że specjalnie kupowałem film 12-klatkowy. Zakładełm błonę 12-klatkową bardzo krótką, wymieniałem ją, oddawałem film już ze zrobionymi zdjęciami Edycie, a Edyta jeszcze komuś ze znajomych, żeby nie mieć go przy sobie. SB-ecy potrafili wziąć pod pachy, wciągnąć do bramy, zabrać wszystkie filmy i puścić.
JR. Dużo miałeś takich sytuacji?
GS. Miałem kilka takich sytuacji. Następnie razem z kolegą Markiem Gogolinem, wtedy studentem ostatniego roku wychowania technicznego i jednocześnie bardzo wysoko postawionym we władzach ZSMP, młodzieżówki socjalistycznej, stwierdziliśmy, że chcemy zrobić wywiad i poszliśmy do komendy. Dzięki temu mieliśmy legitymację ZSMP i cała komenda się spotkała. W końcu jakiś oficer zaprowadził nas na piętro, gdzie siedział komendant, dwaj zastępcy komendanta w mundurach i trzeci bez munduru. Jeden nazywał się Spychalski, zastępca, który był do spraw SB to był Kawczyński, a ci dwaj w mundurach się nie przedstawili. Zabrali nam magnetofon, zabrali mikrofony, studenci bardzo się cieszymy, że interesujecie się sytuacja polityczną w kraju, my wam wszystko wyjaśnimy, tam nic nie było, Spychalski był taki wygadany, reszta milczała, tam się nic nie działo, uzgodniliśmy i się rozeszliśmy, Wyrzucili nas po godzinie z tej milicji, wziąłem moją obecną żonę na spacer, aparat i będziemy utrwalać. Utrwalałem nawet nie zachowanie ludzi, tylko reakcje, że np. klub jazzowy na znak protestu odwołuje wszystkie koncerty. Grupa muzyków jest wkurzona na ten ustrój, jesli jest tak, to my nie gramy. Efekt był piorunujący.
JR. Łączyło Was szczęście, na pewno erotyczne, miłosne, nie baliście się, że to się rozpadnie?
GS. My oboje jesteśmy ze środowiska turystycznego, to środowisko zawsze było w opozycji. Ludzie, którzy chodzili z ciężkim plecakiem po górach – żaden z nich nie kochał tego ustroju. Ówczesne granice przekraczaliśmy codziennie. Nas to dusiło. Rok później zrobiłem imprezę, wkurzyło mnie wprowadzenie stanu wojennego, te wszystkie ograniczenia, które powprowadzali, tak mnie wpieniły, że zrobiłem akcję „Uczelniany klub turystów wchodzi na Mont Everest”. Polegało to na tym, że Edyta uszyła proporczyk, wyhaftowała z napisem ”Uczelniany klub turystów”, na worku tak naprawdę. Zebrało się nas dwadzieścia parę osób w tym wieżowcu na Ogińskiego, gdzie był kiedyś akademik i każdy wnosił dziesięć razy na dziesiąte piętro ten proporczyk. Wnosiliśmy tak długo, aż ten proporczyk osiągnął 8828m! Dwa dni wnosiliśmy proporczyk, non stop na zmianę, wykończeni byliśmy kompletnie, ludzie na miękkich nogach wchodzili już. Wypytywali mnie wszyscy, zaczynając od dyrektora, który był narzucony z Komitetu Centralnego przez milicję, o co w tym wszystkim chodziło?
JR. Jak oceniacie to, co sie stało? Jak sumujecie to co robiliście z tym, co jest dzisiaj, co spotyka Was dzisiaj?
4. GS. Największym sukcesem tego wszystkiego, co się wtedy działo, gdzie marzec był jakoś tak jedną z tych perełek, nie najprzyjemniejszych, ale perełką w takim sensie, że ludzie zobaczyli swoją siłę.
ES. Na pewno było to konieczne, na pewno wiele rzeczy zmieniło.
Ferdynand Zalewski, Inowrocław
1. Ferdynand Zalewski, Inowrocław, emeryt, z zawodu technik geodeta, inżynier leśnik.
2. Współorganizator NSZZ „Solidarność” w Urzędzie Miasta Inowrocławia i w miastach sąsiednich, przewodniczący Zarządu Oddziału „S” w Inowrocławiu.
3. Podczas marca 1981r. zajmowałem się organizacją „Solidarności”. W administracji to na pewno było znacznie trudniej organizować „Solidarność” niż w innych dużych firmach. Ludzie się bali. Za takie coś można było wylecieć z pracy bez problemu. Ja sam byłem zdziwiony, dlaczego mnie proponowano tę funkcję, żebym tu był przewodniczącym „Solidarności”. Najprawdopodobniej dlatego, że przychodzili do mnie, do geodety, żebym pomagał załatwiać formalności związane z budową różnych obiektów. Nie bardzo lubiłem chodzić do tej pierwszej siedziby „Solidarności” w Inowrocławiu, niezbyt to było ciekawe. Od czasu do czasu tam się pokazałem, żeby porozmawiać itd. Początkowo to było wszystko dobrze. Później okazało się, że kto ma być tym szefem, palcem pokazał Rulewski. I to pokazał na Gedowskiego. Rządzenie Gedowskiego nie było za ciekawe. Z kolegami, w urzędzie, z najbliższymi żeśmy dyskutowali na tematy wydarzeń marcowych. Odbierałem to pozytywnie, wtedy doceniałem działalność Rulewskiego i tamtych pozostałych uczestników tych dni marcowych. To były działania, które nawet pomagały nam organizować „Solidarność”. Odzew był taki, część się bała, a część wręcz odwrotnie. Ktoś, kto nie był wtedy tchórzliwy to chciał być w „Solidarności”. My się wtedy zastanawialiśmy, z jakiego powodu te wydarzenia były, czy to jest prowokacja, czyja prowokacja. Organizowanie „Solidarności” to nie była prosta sprawa. Ja organizowałem w urzędzie w Inowrocławiu „Solidarność”, a okazało się, nie wiedziałem o tym, że członkinią „Solidarności” była żona szefa urzędu bezpieczeństwa. I ona była bardzo czynnym uczestnikiem naszych spotkań.
4. Ja lubiłem rozmawiać o sprawach gospodarczych, a nie o awanturach, o sprzeczkach, o kłótniach. To, co teraz jest, to jest pochodna tego, co było kiedyś, jeszcze gorzej jest. Doceniam rolę Rulewskiego wtedy, co zrobił z Bartoszczami. Wychodzę z takiego założenia, że generałowie czy oficerowie po wojnie idą do koszar. Wychodziłem z takiego założenia i wychodzę, że Rulewski niepotrzebnie się wszędzie wtrącał.
1. Ferdynand Zalewski, Inowrocław, emeryt, z zawodu technik geodeta, inżynier leśnik.
2. Współorganizator NSZZ „Solidarność” w Urzędzie Miasta Inowrocławia i w miastach sąsiednich, przewodniczący Zarządu Oddziału „S” w Inowrocławiu.
3. Podczas marca 1981r. zajmowałem się organizacją „Solidarności”. W administracji to na pewno było znacznie trudniej organizować „Solidarność” niż w innych dużych firmach. Ludzie się bali. Za takie coś można było wylecieć z pracy bez problemu. Ja sam byłem zdziwiony, dlaczego mnie proponowano tę funkcję, żebym tu był przewodniczącym „Solidarności”. Najprawdopodobniej dlatego, że przychodzili do mnie, do geodety, żebym pomagał załatwiać formalności związane z budową różnych obiektów. Nie bardzo lubiłem chodzić do tej pierwszej siedziby „Solidarności” w Inowrocławiu, niezbyt to było ciekawe. Od czasu do czasu tam się pokazałem, żeby porozmawiać itd. Początkowo to było wszystko dobrze. Później okazało się, że kto ma być tym szefem, palcem pokazał Rulewski. I to pokazał na Gedowskiego. Rządzenie Gedowskiego nie było za ciekawe. Z kolegami, w urzędzie, z najbliższymi żeśmy dyskutowali na tematy wydarzeń marcowych. Odbierałem to pozytywnie, wtedy doceniałem działalność Rulewskiego i tamtych pozostałych uczestników tych dni marcowych. To były działania, które nawet pomagały nam organizować „Solidarność”. Odzew był taki, część się bała, a część wręcz odwrotnie. Ktoś, kto nie był wtedy tchórzliwy to chciał być w „Solidarności”. My się wtedy zastanawialiśmy, z jakiego powodu te wydarzenia były, czy to jest prowokacja, czyja prowokacja. Organizowanie „Solidarności” to nie była prosta sprawa. Ja organizowałem w urzędzie w Inowrocławiu „Solidarność”, a okazało się, nie wiedziałem o tym, że członkinią „Solidarności” była żona szefa urzędu bezpieczeństwa. I ona była bardzo czynnym uczestnikiem naszych spotkań. 4. Ja lubiłem rozmawiać o sprawach gospodarczych, a nie o awanturach, o sprzeczkach, o kłótniach. To, co teraz jest, to jest pochodna tego, co było kiedyś, jeszcze gorzej jest. Doceniam rolę Rulewskiego wtedy, co zrobił z Bartoszczami. Wychodzę z takiego założenia, że generałowie czy oficerowie po wojnie idą do koszar. Wychodziłem z takiego założenia i wychodzę, że Rulewski niepotrzebnie się wszędzie wtrącał. |
|
Edmund Mikołajczak, Inowrocław, historyk i regionalista, społecznik Inowrocław
1. Edmund Mikołajczak, Inowrocław, historyk i regionalista, społecznik, emerytowany nauczyciel historii w I Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Kasprowicza, autor kilkudziesięciu prac dotyczących dziejów Inowrocławia i Kujaw Zachodnich, honorowy obywatel Inowrocławia, jeden z twórców i pomysłodawców ufundowania obelisku upamiętniającego działalność śp. Piotra Bartoszcze.
2. Byłem wtedy nauczycielem wychowania fizycznego i historii w Szkole Podstawowej nr 15 w Inowrocławiu, przewodniczącym NSZZ „Solidarność” Pracowników Oświaty i Wychowania w gminie Inowrocław, członkiem a następnie wiceprzewodniczącym Komisji Regionalnej NSZZ „Solidarność” Pracowników Oświaty i Wychowania w Bydgoszczy.
3. Wydarzenia bydgoskie wspominam przez pryzmat tego, co docierało do Inowrocławia. Pamiętam nadzwyczajne zebrania związkowe i błyskawicznie przekazywane informacje o przebiegu zajść w siedzibie WRN. Wszędzie, nawet w szkołach, pokazywane były twarze pobitych przez ZOMO związkowców, w tym sędziwego Michała Bartoszcze ze Sławęcina. To robiło wrażenie. Wielu inowrocławian zaczęło dostrzegać wewnętrzne pęknięcia, zarówno po stronie partyjno-rządowej, jak i solidarnościowej. Ludzie, również członkowie „Solidarności”, od miesięcy targani wewnętrznymi sprzecznościami powodowanymi diametralnie odmienną oceną rzeczywistości przez rząd i społeczeństwo, ciągle wahali się, nie byli bowiem mentalnie przygotowani na propagandową ofensywę o niespotykanej wcześniej sile. Od marca 1981 roku zaczęli podskórnie przyjmować do wiadomości, że zbliża się nieuchronnie czas ostatecznego opowiedzenia się i w końcu odpowiedzi na pytanie, po której tak naprawdę jestem stronie.
4. Po latach trzeba przyznać, że zmiany w kraju były konieczne. Niewydolny socjalizm zastąpiony został jednak przez system o cechach skrajnie liberalnego dzikiego kapitalizmu. Ciągle nie mamy Ojczyzny, którą można w pełni zaakceptować. Mamy za to wielki kryzys wychowania i patriotyzmu. Polsce i Polakom potrzeba jeszcze mnóstwo zmian w sferze gospodarczej i społecznej, ale równolegle konieczna jest nowa Komisja Edukacji Narodowej, o wszystkim bowiem zadecyduje poziom intelektualny oraz etyczna postawa kolejnych pokoleń.
Zbigniew Zasłona
1. Zbigniew Zasłona, Warszawa, pracownik administracyjny w Senacie RP, z zawodu elektryk.
2. Byłem wiceprzewodniczącym struktur „Solidarności” w spółdzielczości. Byłem w krajowej komisji koordynacyjnej spółdzielczości pracy, zawodowo - elektryk.
3. Pamiętam doskonale ten czas, marzec ’81. Strajk pamiętam doskonale, ponieważ myśmy się wszyscy przygotowywali w regionie Mazowsze. Wszyscy mieliśmy tu pogotowie. Przygotowywaliśmy się do strajku ogólnopolskiego. W każdym zakładzie pracy mieliśmy swojego przedstawiciela. Było ok. 150 zakładów. Wszyscy ci przedstawiciele mieli zjechać do biura na ul. Świętokrzyską w Warszawie i mieliśmy razem strajkować. Byliśmy przygotowani, zaczęliśmy gromadzić żywność, koce, latarki. Żona, rodzina była przygotowana, ponieważ wcześniej miałem rewizję w domu. Wpadli ci dranie, dzieciaków z łóżka piętrowego i szukali. Żona była przygotowana, bała się. Było dużo przeciwników. Ci wszyscy partyjniacy od nas „wchodzili pod stół”, ponieważ się bali jeszcze wtedy. Nagle z tych butnych drani zrobili się bardzo mali. Myśmy się wzmocnili, utrwalili. Strajk ostrzegawczy oflagowany, udał się, do biura nie wpuszczaliśmy nikogo. Działanie było udane.
4. Wszystko zrobiłbym drugi raz. Nie mam żalu. Wiedziałem, co robię. Uważam, że mnie Polska nie mogła kopnąć, to jest moja ojczyzna. Mogli mnie czasem próbować kopnąć jacyś ludzie, ale Polska jako kraj nie.
Aleksander Bednarek, Inowrocław, były członek „S” w latach 1980-81
1. Aleksander Bednarek, Inowrocław, były członek „S” w latach 1980-81 do stanu wojennego, później aktywny członek podziemia, z zawodu technik budowalny.
2. Byłem przewodniczącym oddziału regionu „S” w Mogilnie, na początku przewodniczącym zakładowej komisji NSZZ „Solidarność”, zawodowo byłem specjalistą do spraw technicznych i budowlanych w Mogilnie.
3. Byłem prawie codziennym świadkiem tego, co się działo podczas strajku rolników, tam niedaleko dworca przy ul. Dworcowej w Bydgoszczy, jako że organizatorem tego strajku był śp. Piotr Bartoszcze, tutaj przyjaciel nasz z Inowrocławia. Wtedy mieszkałem w Inowrocławiu, ale pracowałem w Mogilnie. No i praktycznie codziennie tam byliśmy wspomagać strajkujących w tym, co oni tam robili. No i spotykałem tam m.in. innymi, co było dla mnie zaskoczeniem, panią redaktor telewizji bydgoskiej, pochodzącą z Inowrocławia, z mojej szkoły, kończyła ją wcześniej, w tej chwili zajmuje się sprawami kulturalnymi. Na samym posiedzeniu zarządu nie byłem. Szybciutko informacje docierały do nas, ponieważ wtedy już mieliśmy starego typu teleksy, którymi informacje otrzymywalismy na bieżąco, co się dzieje w regionie i przesyłaliśmy dalej do zakładów pracy. Mieliśmy pogotowie strajkowe, tak jak wszędzie. Zawsze była decyzja, że mamy się lokować w możliwie największym zakładzie pracy, gdzie ewentualne wejście Zomo czy jakiś innych tam oddziałów byłoby utrudnione. I z reguły tak to się odbywało. Przy następnym posiedzeniu zarządu regionu mieliśmy okazję obejrzeć film z tych wydarzeń, które tam się działy. Pamiętam p. Bartoszcze starszego i innych. Ja do Bydgoszczy jeździłem już rzadko, raz w tygodniu jeździliśmy na posiedzenia zarządu czy na takie nadzwyczajne wezwania pod kątem przygotowania nas do ewentualnych dalszych spotkań. No i pamiętam przyjechał Lech Wałęsa do Bydgoszczy, by gasić to wszystko i to był ten moment, kiedy trochę drogi Janka z Lechem Wałęsą się troszeczkę rozeszły. I to był taki moment, kiedy Lechu trochę naubliżał Jankowi, że zaognia sytuację. To wszystko na emocjach funkcjonowało. Gdybym miał ten rozum, co dzisiaj, to nie wiem czy bym się podjął jakichkolwiek działań, bo już mam inne doświadczenia z czym to się wiąże. Wtedy nikt praktycznie z nas nie wierzył w to, że to może się udać. Wtedy wszyscy wiedzieliśmy, że trzeba wziąść podnieść sztandar, głowę do góry i wstać z kolan, takie były czasy.
4. Na pewno każda taka sytuacja, która pokazywała, że nawet na prowokację władzy jesteśmy w stanie odpowiedzieć, z jednej strony pokazać, że można unieść pięść d góry, ale później usiąść do stołu i jednak rozmawiać i to wszystko, działalność Janka Rulewskiego i działalność Lecha Wałęsy, jedno i drugie miało sens, jedno i drugie było potrzebne. Zawsze w każdej organizacji musi być ktoś, kto rwie do przodu i musi być ktoś, kto momentami jak trzeba mówi, że trzeba na chwilę stanąć i troszeczkę przeczekać, rozejrzeć się dookoła na ile można ryzykować. Ja nauczyłem się wielu rzeczy i w życiu mi potrzebnych i w pracy zawodowej, wszędzie. To są doświadczenia, których nikt mi nie zabierze. Trzeba było dorastać trochę szybciej, niż dzisiaj młodzież.
Marek Witkowski, radny Sejmiku Województwa Kujawsko-Pomorskiego
1. Marek Witkowski, radny Sejmiku Województwa Kujawsko-Pomorskiego z ramienia PiS, prowadzi 16-hektarowe gospodarstwo rolne w Zakrzewku pod Więcborkiem, nastawione na produkcję pszczelarską.
2. Byłem szczęśliwym maturzystą, który wybrał się na studia do Wyższego Seminarium Duchownego w Pelplinie, chciałem zostać księdzem katolickim.
3. W marcu 1981 roku przebywałem właśnie na placu Mariackim w Pelplinie. Uczę się, modlę i ogarnia mnie takie przekonanie, że moja decyzja, którą podjąłem po maturze, być może nawet wcześniej, spowodowała, że czułem się jak u Pana Boga za piecem, jak w uchu niedźwiedzia. Bezpieczny, wykonuję to, co chcę. Natomiast mam świadomość, że zostawiłem masę ludzi w Więcborku, w mojej rodzinnej miejscowości, którzy działali w opozycji. Wspomnę chociażby mojego trenera wioślarstwa św. pamięci Henryka Napieralskigo, członka Komisji Krajowej. I dowiaduję się właśnie od Henia o tym, że w Bydgoszczy miały miejsce zamieszki, gdzie spacyfikowano m.in. chłopów, rolników. Z działaczy chłopskich z tamtego okresu mogę wymienić chociażby Józefa Kosiniaka, rolnika. Dowiaduję się o tym, że władza trzyma się dobrze, nie chce rozmawiać. (…) Z powodu choroby matki rezygnuję z seminarium. Podejmuję decyzję, że nie zostanę księdzem, wracam do cywila. Wracam do Więcborka, tam zamieszkuję, mam stały kontakt z rolnikami, z Józkiem Kosiniakiem, z Markiem Januszewskim i te moje ciągotki do działalności społecznej znajdują ujście. Jako student prawa na UMK w Toruniu aktywnie uczestniczyłem w pracach NSZZ „Solidarność” RI Regionu Bydgoskiego. Odpowiadałem za szkolenia związkowe rolników we współpracy z organizacjami rolników duńskich.
4. Nie żałuję niczego z własnego życia, podejmowane decyzje doprowadzały mnie czasami do tego, co w naszej doktrynie trochę zapomniane jest: „Polakiem się staje, nie rodzi”. Myślę, że nie ma możliwości odszukania dobrych rozwiązań, bo cała nasza rzeczywistość jest pytaniem, czy dobrze wybraliśmy rozwiązanie. W rolnictwie już widzimy, że nie, w oświacie również nie. Jak dalej pójść tym tropem, jak w nasze życie wpuścić prawidła finansowe, wolnego rynku, na ile działać społecznie, budować społeczeństwo? My musimy poszukiwać!
Stanisław Murawski, Aleksandrów Kujawski, emeryt.
Stanisław Murawski, Aleksandrów Kujawski, emeryt.
Jan Rulewski. Kim Pan był w okresie Bydgoskiego Marca?
Stanisław Murawski. Pracowałem w Służbie Bezpieczeństwa w Wydziale VI. Zajmowałem się sprawą szczególnie po linii rolnictwa – ochrona wszystkich PGR-ów, Spółdzielni Produkcyjnych, GS-ów i tam zajmowałem się sabotażami.
JR. Dlaczego był Pan w SB w rolnictwie?
SM. Doszedłem do wniosku, że miałem skończone Technikum Rolnicze, a więc będę tu blisko tzn. wiedział jak postępować i mieć dobrą komunikację, interakcję z rolnikami.
JR. Czyli Służba Bezpieczeństwa wiedziała, co robić?
SM. Na pewno tak, ale potem, jak powiem, to się przeliczyli.
JR. Jest bydgoski marzec, napięcie. Dostaje Pan zadania infiltracji działaczy chłopskich. Czy coś Pan pamięta z tamtego okresu?
SM. Pamięć ludzka jest zawodna, ale pewne fakty, które utrwaliły mi się w pamięci to zostaną do końca życia. Nie da się ich wyrzucić. Pamiętam, jak nawiązałem współpracę z p. Sikorą Aleksandrem – przewodniczącym związków zawodowych rolników indywidualnych rejonu toruńskiego. A jeszcze wcześniej nawiązałem znajomość z jego córką Małgosią. Sikora nie był wobec mnie przyjaźnie nastawiony, bo wiedział czym zajmowali się funkcjonariusze, na pewno był poinformowany o działaniach tej służby, żeby uważać na takich ludzi. Po pewnym czasie przekonał się, że rzeczywiście można mi zaufać.
JR. Jak go Pan przekonał?
SM. Był taki moment, kiedy odwiedzałem p. Małgosię. Niosła ona snopki, bo mieli hodowlę gęsi. Ja pracy się nie wstydziłem, wziąłem te snopki i zaniosłem do gęsiarni. Zauważyłem kątem oka, że przygląda mi się jakiś pracownik, który właśnie pracował u p. Sikory. Za trzy dni jestem wzywany do mojego szefa (szefa SB, komendanta miejskiego w Toruniu - p. Jankowskiego) i mówi on tak: „Siadaj! To ty jako inspektor Służb Bezpieczeństwa wyrzucasz obornik, jeszcze u przewodniczącego Solidarności Rolniczej???” Panie szefie, ja dużo książek czytam, jestem technikiem rolnictwa, pewien jeden mądry profesor powiedział: „co na gnoju to wszystko najlepsze”. Szef po prostu się rozwścieczył na mnie i kazał mi się wynosić. Wstałem i mówię: „Panie szefie tak się ludzi nie traktuje”. Mówiąc do widzenia, zamknąłem drzwi i wyszedłem. Za parę dni jadę do p. Sikory i zastanawiam się, jak zacząć rozmowę, po tym wszystkim co mnie spotkało. Pytam p. Sikorę o człowieka, który mnie wtedy obserwował. Mówię do niego: „To jest agent podstawiony, żeby pana rozpracowywać. Panie Sikora, spokojnie, teraz my się z nim pobawimy. Niech pan go nie zwalnia”. Sikora nadawał mu głupoty, a on je powtarzał i tak właśnie było.
JR. Jeszcze wiele innych miał Pan dokonań ze współpracy z opozycją zwłaszcza polską, potwierdził to wyrok Sądu Apelacyjnego w Warszawie, przywrócono Panu cześć i honor. Jak Pan współpracował z tą opozycją?
SM. Polegało to na tym: jak była narada jechaliśmy w teren, to mówiono, że jedziemy na akcje ulotkową. To ja wyprzedzająco, zawiadamiałem szybko, zwłaszcza Solidarność Robotniczą, konkretnie przewodniczącego Zela (przewodniczącego związków zawodowych na terenie cukrowni w Chełmży). Żeby go nie zrazić, mówiłem przez moich znajomych, który byli w Solidarności. Był też taki moment, że była awaria w cukrowni. Od razu automatycznie, ponieważ ten Zel był elektrykiem, padło podejrzenie na niego. Był elektrykiem – to najbardziej podejrzany człowiek. Szefostwo powiedziało mi: „Wszystko robić, nawet prefabrykować dokumenty”. Powiedziałem, że nie będę tego robił. Znam rodzinę, znam Zela, jego ojca, oni lepiej dbali o zakład niż o swoje sprawy. I niestety odsunięto mnie od tej sprawy.
JR. Ze służby w końcu Pana wyrzucono? Czy zwolnił się Pan?
SM. Nie miałem już wyjścia, chciałem się przenieść gdzie indziej, niby wyrazili zgodę na przeniesienie, potem nie, odmówiono mi. Bawiono się mną jak jakąś zabawką. Jak dali mnie na komisję lekarską, to nie pojechałem w ogóle na badania. Wszyscy dostawali grupy, ja jako prawdopodobnie jedyny funkcjonariusz w Polsce nie skorzystałem z tego. A to są pieniądze. A okroili mnie jak tylko mogli. Powiedzieli tak: „ Jak się pluje na górę, to na ciebie spadnie”.
JR. Jak Pan ocenia to, co Pan robił na tle tego, co się stało w Polsce?
SM. Niektórzy mówią, że wyprzedziłem historię. Prawo jest prawem i trzeba się poruszać w tych granicach. Nikt święty nie jest. Każdy ma swoje słabości, ale być sobą i człowiekiem to najważniejsza rzecz. Kocham ludzi, nie mam wrogów. Jeżeli ktoś chce być moim wrogiem to jego sprawa.
JR. Dziękuję Panu bardzo. Na szczęście nie jest Pan jeszcze takim prawdziwym emerytem, pełen energii, walki o uczciwość. Dziękuję też Panu za to, co Pan zrobił w życiu.
Jan Zaklikowski- emeryt.
1. Jan Zaklikowski, mieszkający w Kanadzie od 1985 r. Z zawodu technik elektryk, emeryt.
2. W okresie Bydgoskiego Marca 1981r. byłem przewodniczącym Komisji Zakładowej "Solidarność" w bydgoskim Elektromontażu.
3. Pomimo upływu prawie 34 lat, wciąż mam to wydarzenie świeżo w pamięci. W dniu 19-go Marca 1981r. byłem wraz z innymi działaczami "S" przed gmachem WRN-u, aby wesprzeć swoją obecnością naszych przedstawicieli podczas sesji z radnymi. Byliśmy wszyscy ciekawi, jak potoczą się rozmowy i jak władza potraktuje naszych przedstawicieli. Przyznaję, że wtedy nie spodziewałem się, że może nastąpić jakaś prowokacja z użyciem brutalnej siły. Pamiętam, że w pewnym momencie zrobiło się przed głównym wejściem wielkie zamieszanie. Krzyczano, że nasi zostali zaatakowani przez milicję i usuwani z sali obrad. Zaniepokojony pobiegłem na tyły budynku od strony parku. Zdążyłem jedynie zobaczyć pospiesznie odjeżdżające milicyjne wozy. Tam też spotkałem mojego kolegę z Elektromontażu-Krzysztofa Gotowskiego, wiceprzewodniczącego MKZ "S", któremu udało się bezpiecznie wymknąć z budynku. Krzysztof wyglądał na bardzo wzburzonego i trochę przerażonego brutalnością interwencji MO. Od niego dowiedziałem się wszystkiego, że delegacja związkowców z Janem Rulewskim na czele została pobita i usunięta z sali obrad. Na jego prośbę towarzyszyłem mu w drodze do siedziby MKZ, gdyż obawiał się dalszych brutalnych działań władzy. Wiem, że dzwonił do Gdańska zawiadamiając Lecha Wałęsę, aby w tak skomplikowanej sytuacji przyjechał i omówił strategię „Solidarności” w odpowiedzi na tą groźną prowokację władz. Wraz z innymi działaczami dyżurowałem przez noc w MKZ-cie. Odwiedzili nas dziennikarze z Amnesty International podziwiając naszą determinację w walce o wolność. Ktoś z zewnątrz przyniósł szynkę i chleb dla dyżurujących związkowców. Wcześnie rano przyjechał przewodniczący KK NSZZ "S" - Lech Wałęsa. Był bardzo wzburzony i w niewybrednych słowach pomstował na liderów MKZ RB, że nie posłuchali jego rad i niepotrzebnie zaognili sytuację "Solidarności". Stamtąd pojechałem prosto do zakładu pracy i przez węzeł radiowy powiadomiłem pracowników. Wszyscy byli wstrząśnięci i zauważało się wielką determinację, aby zorganizować strajk w całym kraju. Wiadomo jak dalej potoczyły się sprawy i do generalnego strajku nie doszło.
4. Myślę, że to był ważny test dla władz PRL-u, aby sprawdzić siłę naszej "Solidarności". Jednego mi dzisiaj żal, że Komisja Krajowa NSZZ "S" nie wykorzystała tego wielkiego społecznego oburzenia i nie zarządziła
Generalnego Strajku, aby zmusić rząd do ustępstw i wcześniejszych reform. Generalny Strajk mógł być strategicznym ruchem wyprzedzającym, niedopuszczającym późniejsze wprowadzenie stanu wojennego i pogrzebanie naszych nadziei. Myślę, że wielu działaczy, którzy zostali zmuszeni do opuszczenia kraju, mogłoby pozostać i cieszyć się życiem w sprawiedliwej ojczyźnie, a nie tułać się po obcym świecie
Tomasz Tomaszewski, fotograf.
1.Tomasz Tomaszewski, fotograf.
2. W tym czasie byłem fotografem zatrudnionym w redakcji tygodnika Perspektywy, a jednocześnie wykonywałem zdjęcia dla Tygodnika Solidarność.
3. Bydgoska manifestacja utkwiła mi szczególnie w pamięci poprzez swoją masowość oraz spontaniczność. Intencje były czyste i szlachetne. Imponujące wydarzenie, pokazujące determinację oraz siłę ludzi, którzy w tym czasie zniewoleni, nie utracili nadziei na zmiany.
4. Dzięki manifestacji jak ta w Bydgoszczy, jesteśmy dzisiaj wolnym krajem. Odwaga wielu ludzi w tym Jana Rulewskiego, była od początku rodzajem gwarancji, że z chaosu wyłoni się na końcu myśl niezależna i doprowadzi Polskę do wolności. Trudno więc rozpatrywać tamte czasy w kategorii opłacalności. Czynny udział w opozycji do sytemu był raczej obowiązkiem, który należało spełnić bezwarunkowo.
Marian Poślednik, Pępowo, senator Platformy Obywatelskiej RP
1. Marian Poślednik, Pępowo, senator Platformy Obywatelskiej RP, prezes Stowarzyszenia Lokalna Grupa Działania „Gościnna Wielkopolska”, członek Centrum Rozwoju Gminy Pępowo oraz Towarzystwa Edukacyjno-Kulturalnego Ziemi Pępowskiej.
2. Student drugiego roku Wydziału Rolniczego Akademii Rolniczej (obecnie Uniwersytet Przyrodniczy) we Wrocławiu, był członkiem Niezależnego Zrzeszenie Studentów Akademii Rolniczej.
3. To był szczególny moment, kiedy po pierwsze zapamiętałem nazwisko Rulewski. Był to rzeczywiście taki moment krytyczny związany z ogromnym napięciem w kraju, jakie miało miejsce, a ja jako członek niezależnego zrzeszenia studentów angażujących się już w to życie szeroko rozumianej solidarności. To tak, jak chyba wszystkich wówczas działaczy „Solidarności”, a nas studentów szczególnie, temat związkowy interesował z racji też tego młodzieńczego antykomunistycznego nastawienia. Ośrodek wrocławski był też szczególny jeżeli chodzi o organizacje studenckie, wszystko było szeroko komentowane w tych naszych gazetkach opozycyjnych. Czuło się to napięcie. Oczywiście wydarzenia, które były relacjonowane przez telewizję, a my zainteresowani mający kontakty bezpośrednie, relacje bezpośrednie – byliśmy oburzeni tym kłamstwem płynącym wówczas z telewizji. Czuło się ten moment, że jesteśmy na granicy. (…) Będąc studentami (21l.) nie zdawaliśmy sobie na tyle sprawy, czym to grozi. Byliśmy zwolennikami tego, żeby coś wybuchło i żeby tej komunie dołożyć. Mieszkałem wówczas na wsi. Jak wróciłem do Wielkopolski w tym czasie na weekend, to była zupełnie inna sytuacja. Na wsi przede wszystkim ludzie wierzyli w tą propagandę. I często nie mogłem znaleźć wspólnego języka, nawet w najbliższym otoczeniu, wśród znajomych, kolegów czy nawet w rodzinie. Było głębokie przekonanie, że racja jest jednak po stronie władzy. Mówię o takim powszechnym odbiorze, odczuciu i dla mnie to też było pokazanie, jak propaganda działa „(…) im dłuższy strajk to nie ma produkcji, nie ma zaopatrzenia – prosty zabieg, który stwarzał poczucie zagrożenia”. Szybko wyjeżdżałem z domu, by jak najkrócej być w tym środowisku, które było poddane tej propagandzie. Nie miałem siły, czy dostatecznych argumentów, by przekonać ich, że jednak to nie jest prawda, o czym mówi władza. Nie czułem zrozumienia, więc uciekałem czyli wracałem na uczelnię jak najszybciej, żeby być w tym środowisku, w którym czuło się ten powiew wolności. Wówczas budowało się to poczucie solidarności wśród studentów, były demonstracje, spotkania na uczelni. Pamiętam moje pierwsze zaangażowanie w środowisku lokalnym, ale na Dolnym Śląsku. Jako studenci wyjeżdżaliśmy na wieś z „Solidarnością” RI i spotykaliśmy się z mieszkańcami wsi dolnośląskiej, gdzie te relacje na żywo staraliśmy się przekazywać.
4. Dla mnie wówczas to było bardzo istotne przebywanie w tym środowisku.